Mama poza domem. Jak sobie poradziłam z lękiem o dietę dziecka?

mama poza domem
  • Data publikacji: 09.06.2021
  • 15 min
Agnieszka Przybyła

Agnieszka Przybyła

Informacja o drugiej ciąży była wielką radością. Tyle się teraz słyszy wokół, że pary mają kłopot, aby zostać rodzicami, a nam się to udaje po raz drugi. Wizyta u ginekologa była tylko formalnością, więc mąż czekał na zewnątrz wraz z trzyletnim synkiem. Gdy wyszłam z gabinetu popłakana, czułam wzrok wszystkich ludzi w poczekalni skupionych tylko na mnie. Przerażony mąż pyta, co się stało, a ja w złości odpowiadam mu, że… zrobił… bliźniaki…

Na tamtą chwilę byłam tak wściekła na tych ludzi, którzy się uśmiechali pod nosem po moim komentarzu, że postanowiłam szybkim krokiem opuścić pomieszczenie. Pani z rejestracji donośnym głosem musiała mi przypomnieć, że muszę uiścić opłatę za wizytę. W złości powiedziałam, że niech sobie mąż sam płaci.

Chwile tuż po porodzie

Oczywiście po pierwszym szoku przeszła mi złość i ponownie radość oraz uśmiech zawitały na mojej twarzy. Ilekroć wracam do tamtego zdarzenia, mam od razu lepszy humor, nawet teraz. Po porodzie, myślałam ze najgorsze już za mną. Dzieciaki urodziły się terminowo w wadze ponad trzy kilogramy każdy, więc jak z pojedynczej ciąży, dostali po dziesięć punktów w skali Apgar, czekałam tylko na moment wyjścia ze szpitala.

Oczywiście po tak dużej ciąży przy mojej szczupłej budowie ciała, nie obeszło się bez spustoszeń wewnątrz brzucha. Kilka dni po porodzie to nie był dobry moment na rozmyślanie o operacji, która była nieunikniona, ale nie ukrywam, że był to dla mnie powód, przez który wylałam trochę łez. Do momentu, gdy zadzwonili do mnie z pracowni badań przesiewowych.

Diagnoza: fenyloketonuria

Szybciutko przewartościowały mi się smutki, operacja spadła na dużo dalszy plan. Pamiętam jak dziś ten dzień, gdzie po nieprzespanej nocy odebrałam telefon i poczułam, że tracę grunt pod nogami. Pani w słuchawce podała nazwę choroby, której na tamten moment nie mogłam nawet powtórzyć. Dzieciaczki mając 6 dni, musiałam rozdzielić i z jednym pojechać do szpitala na dalszą diagnozę, która niestety się potwierdziła. Fenyloketonuria postać klasyczna. Niestety nie pogodziłam się z tym do dnia dzisiejszego, mimo że leczenie polega tylko, albo aż na diecie i specjalnym preparacie, ale bez tej diagnozy, bez specjalistycznej diety dziecko byłoby warzywkiem...

Jak ktoś słyszy słowo dieta niskobiałkowa, to pierwsze, co przychodzi na myśl, że trzeba ograniczyć mięso, ryby i nabiał. Nic bardziej mylnego. Okazuje się, że białko znajduje się w KAŻDYM produkcie spożywczym. Teraz naszym zadaniem jest wybieranie tych, które zawierają ich najmniej. To prawda, że nigdy nie zje mięsa, ryby, kasz, jajek i wiele innych, ale dzięki tej diecie będzie mógł rozwijać się jak każde inne zdrowe dziecko. Mimo wszystko zawsze z tyłu głowy jest obawa o jego przyszłość, jak sobie poradzi w szkole, w życiu prywatnym, przecież nigdy nie zje w restauracji normalnego dania. Nauczyłam się do tego podchodzić trochę zadaniowo. Nie myśleć na przód, robić to co na tę chwilę jest potrzebne. Tak jest łatwiej.

Czytaj więcej: Dieta przy fenyloketonurii: produkty zakazane i dietetyczne grzechy

Obawy przed nieobecnością

Po trzech latach byłam gotowa do powrotu do tematu operacji. Przyznam szczerze, że oprócz samej operacji, bólu i okresu rekonwalescencji najbardziej bałam się, jak poradzi sobie mąż z dietą syna. Czy jego poziomy będą w normie? Nigdy mu nie gotował, zawsze ja przygotowywałam wszystko. Każdy dzień rozpoczynał się tak samo. Obmyślanie posiłków, ważenie, liczenie, przygotowywanie w pudełkach do podania przez babcie lub opiekunkę. Później to czego nie zjadł miałam odłożone, musiałam zważyć i przeliczyć pod koniec dnia oraz wyrównać niedobór kolacją, aby wykonać normę dobową. Rekonwalescencja miała potrwać około miesiąca, a sam pobyt w szpitalu dziesięć dni. Przed terminem zabiegu postanowiłam przygotować mężowi zupy na każdy dzień mojej nieobecności. Zamroziłam i rozpisałam wszystko, tak aby miał napisane krok po kroku co mu dać w każdym dniu. Dokładnie każde śniadanie, ile gram, jakich warzyw, owoców, co na drugie śniadanie. Każdy dzień miał skrupulatnie opisany co do grama dopasowane menu do jego tolerancji na tamten czas.

Mimo ogromnego stresu związanego z samą narkozą i operacją, która miała potrwać sześć godzin, myślałam najbardziej o tym, jak poradzi sobie mój mąż z trójką dzieci, z czego oprócz jednego fenylaka i sześcioletniego syna, była też córeczka mamusi, która na tamtą chwilę chodziła za mną krok w krok.

Moja operacja i rekonwalescencja

Dzień operacji nadszedł nieubłaganie. Wybiła godzina piąta na budziku, spakowana ubrałam się i pojechałam do kliniki. Samo przyjęcie nie trwało długo. Niespełna godzinę później leżałam już na sali operacyjnej gotowa do zabiegu. Do dzisiaj pamiętam wielkie lampy, które znajdowały się nade mną, obijałam się w nich niczym w krzywym zwierciadle w wesołym miasteczku. Wdychając bezwonny gaz, który miał zaraz przenieść mnie w otchłań snu, myślałam sobie „jak śmiesznie się tam odbijam”. Zapewne moje infantylne podejście do tematu było następstwem leków uspokajających, które dostałam dożylnie z powodu mojej paniki „to już?”.

Gdy otworzyłam oczy myślałam, że minęła dopiero minuta, w rzeczywistości operacja trwała planowo ponad pięć godzin, ale byłam najszczęśliwsza na świecie, że się obudziłam i że wszystko się udało. Te dziesięć dni w szpitalu były ciężkie, ból towarzyszył przy każdym oddechu ale przynajmniej w domu wiedziałam, że dobrze sobie radzą.

Dajmy sobie pomagać!

Po wyjściu ze szpitala miałam leżeć jeszcze w łóżku około miesiąca, co przez powikłania przedłużyło się do trzech. Ku mojemu zaskoczeniu zupy w zamrażarce sobie grzecznie stały, tak jak poukładałam, okazało się, że mąż zdecydował sam gotować dla nich. Nie korzystał w ogóle z mojego menu, co przygotowałam, bo stwierdził, że wolał sobie na bieżąco przeliczać i dawać Adasiowi to, co akurat było w domu pod ręką albo jemu pasowało. Pomyślałam sobie „jak to, przecież to niemożliwe, tylko ja potrafię to wszystko odpowiednio zważyć i przeliczyć!”. Przyznam, że początkowo troszkę się zdenerwowałam, ale po chwili doszło do mnie, że nie jestem jedyną osobą w rodzinie, która naprawdę wie, na czym polega ta dieta.

Z tego miejsca chciałabym się zwrócić do mam fenylaków, dajcie sobie pomagać, ta dieta jest ciężka, ale tak jak my dałyśmy sobie z nią radę, tak inni sobie poradzą. Zwłaszcza jak są obok was tacy mężowie/babcie/ciocie/przyjaciółki, ktokolwiek, kto przejawia choć trochę chęci pomocy. Wszystko zawsze zaczyna się w naszych głowach. Jeżeli nikogo do siebie nie dopuścimy, będzie nam ciężko. Dopiero ta operacja uświadomiła mi, że beze mnie świat się nie zawali. Syn miał wyniki w normie. Nie ma lepszego dowodu na to, że problem oddania sterów diety siedzi tylko w nas samych. Odwagi.

Artykuł był pomocny?
Podziel się nim z innymi!

PolecaMy

BądźMY w kontakcie!

jeśli masz pytania lub wątpliwości - napisz do nas.